A t-Das's Home Factory of Everything and Nothing

                         

                                                                                                                                Ofiary Wojny 

                                                                                                                               (tytuł roboczy)

 

Ofiary wojny mnie dopadły. Zaraz po tym, jak wylądowałem w tym miejscu, w którym mnie znaleziono. Jestem z innej planety.
Ludzie tutaj nie wiedzą jak się ze mną obchodzić. Są przyzwyczajeni do tego, że muszą robić to, co nakazują im inni ludzie, którzy mają nagromadzone więcej papieru uznanego za środek
przeznaczony do handlu, nazywany przez nich pieniędzmi. Wielokrotnie pozyskiwali ten środek porozumienia w niewłaściwy sposób. Były wojny. Ludzie walczyli między sobą już nie tylko
o tzw. pieniądze, ale przede wszystkim o surowce, które ciężko było zdobyć przez problemy z transportem. Zawsze mieli powód do walki. Nigdy powody te nie były urojone.
Problemy rodziły się z skutecznie ukrytej prawdy, nazywanej tutaj "historią". W obawie przed wyjawieniem prawdy wyrządzano krzywdę ludziom zdolnym ją odkryć.
Tylko i wyłącznie odkrywając prawdę możliwe było rozwiązywanie problemów, które trwały bardzo długo. Mam oczy, więc widzę. Mam język, więc mówię. Mam rozum, więc myślę.
Chcę wiedzieć jak najwięcej. To mój rozum decyduje ile informacji jest prawdziwych, ile nieprawdziwych i dlaczego zostały one zmienione, bądź ukryte. Zazwyczaj celowo.
Cel trzeba rozpatrywać wielokierunkowo. Tak samo, jak myślenie. Trzeba wiedzieć, że każda sytuacja powinna być rozpatrywana wielokierunkowo.

Dopiero wtedy, kiedy wyobraźnia wykryje wszystkie możliwe wersje mogę rozpatrywać, która z nich jest najbardziej możliwa.

To tak trudne, jak rozdzielenie poplątanych korzeni drzewa.

Pisanie wierszy nie jest mi pisane. To tak, jak masło z tłuszczów roślinnych, nie maślane. Obiecujące na zewnątrz opakowanie skrywa bubel produkcyjny. Tak, właśnie teraz wygląda moja książka. Pisać ją będę tak długo, jak bardzo podoba mi się kosmiczny wstęp, który wbrew pozorom nie prowadzi do nikąd. Pędzę więc do celu. Tolkienowskich tomów nie będzie, bo ofiary wojny takiego jublu narobiły, że negatywnie mówi się o czasie rzeczywistym, o naszej erze. Zamiast narzekać wolę cieszyć się. Mam czym. Szkodliwość mogących coś zmienić jest jednak znikoma, bo jedyne co mogą zrobić, to wprawić w ruch skrzydła zabłąkanego na strychu Bielinka Kapustnika, żebym nie zdążył zapisać kolejnych wierszy, zanim nastąpi awaria prądu.

Efekt motyla, słyszał ktoś o tym? Jeśli to coś zmieni (a zmieni na pewno), to tylko i wyłącznie myślenie o przypadkach w nieco inny sposób. Niemal każda sytuacja, jakiś czyn ma wpływ na inne, które z kolei tak samo losowo mają układaną ścieżkę do przodu. Strzałki tylko dorysować pod stopami.

Kiedyś myślałem, że nigdy się do tego nie zabiorę (do pisania rzecz jasna), bo miałem w planach autobiografię, której nie skompletuję, bo mam za duże luki w pamięci, jeśli chodzi o konkretne daty i wydarzenia, a takie pisanie "trzy po trzy" nie miało sensu.

Lepiej by poszło pisanie autobiografii Małej Zosi X, która prowadzi od kiedy umie pisać pamiętniki. To się nazywa materiał.

W innym wypadku trzeba by było pytać świadków, czy też uczestników pewnych akcji (co wątpliwie sięgnie prawdą stu procent), żeby niczego nie "pogmatwać". Stąd w mowie potocznej znane pytanie do wścibskich: "Książkę piszesz?". Pewnie śmiałków było sporo. Jedni tylko się inspirują fragmentami pamięci, inni spotykają się po latach z osobami, które pomogą przywrócić bieg wydarzeń. Jak ktoś żyje w miarę stabilnie, nie przeżywa epickich przygód, to nie będzie problemu ze skracaniem osi czasu w tekście.

W mojej wersji pisarstwa nie ma mowy o autobiografi, bo aż mi serce "się kraja", jak pomyślę ile razy w życiu mówiłem sobie po czymś wartym zapamiętania, że czas pisać pamiętnik. Tak zwlekam już kilka lat, a autobiografia, to niespełnione marzenie, nie do wykonania. Każdy ma ciekawe życie, a każde życie można ładnie spisać w plikach tekstowych. Może gdybym był znany na tyle, że publika wywierała by na mnie wpływ, to bym skrawki z życia prywatnego zaimplementował, bo pełnej osi czasu niestety nie ułożę.

Fajnie jest popatrzeć na stare fotografie. Te na dysku twardym są na tyle świeże, że niemal czuję zapach np. kumpla skarpet w pokoju, bo to zdarzenie jeszcze się nie ulotniło. Zdarzenia z naszej pamięci się ulatniają. Zdjęcie w sepii, które było zrobione tak dawno, że nie wiem dokładnie kto na nim jest nie zafunduje już podróży wśród wspomnień, co finalnie zmniejsza użyteczność starych zdjęć do poziomu np. takiego:

Mama: "Zobacz, na tym zdjęciu jesteś taki do mnie podobny" - zdjęcie było robione mniej więcej jak miałem dwa lata.

Żadnych i to absolutnie żadnych wspomnień nie wiążę z tym zdjęciem, co jest dowodem na to, że stare zdjęcia są mniej warte, a im nowsze, to musi być ich więcej i najlepiej utrwalać wszystkie tego godne momenty.

Suchość na zdjęciu też wyczuję. Wystarczy,  że spojrzę na fotkę, a tam kolejne manekiny w słabej oprawie światło-cieniowej.

Tak samo jak twórcy słabych zdjęć nie fatygują się do selekcji, czy korekcji, tak samo ja nie oddaję tekstu do korekty, czy cenzury.

Nie musicie nawet wpisywać w przeglądarce adresu Empiku. Całą książkę postaram się napisać na stronie.

W pliku tekstowym na dysku nie jest tak prowokujący do kontynuacji, jak tu. Tekst. Tak właśnie.

Kupiłem sobie pendrive'a. Najmniejszego, jakiego w życiu widziałem, co by zmieścił się do mojego portfela, żebym miał zawsze przy sobie tekst książki.

Bałem się tak bardzo ataków hacker'skich, że stwierdziłem, że pisanie po trochu i zapisywanie na pamięci masowej jest bezsensowne.

Zwalniający komputer (pewnie od wielu procesów w tle, których nie potrafie przecedzić) przerwał proces myślo-twórczy, jak się zabrać za pisanie.

Teraz to już nie ma znaczenia. Stopniowo coraz więcej osób będzie przeglądać moją stronę internetową, więc "siłą rzeczy" zauważą zmiany (tekstu będzie przybywać, a ofiary wojny mogą się cieszyć, że nie tylko w tytule o nich opowiedziałem cokolwiek).

A propo's tytułu, to Ofiarami Wojny jesteśmy wszyscy, żyjący w dwudziestym pierwszym wieku, bo odczuwamy skutki niepotrzebnych walk.

Jedni z nas czują mocniej, inni wcale nie czują, lecz książka jest o nas wszystkich, o wszystkim i o niczym, co byście przeczytali gdzieś indziej.

To tak, jak bym nawiercił sobie w czaszce dziurkę na słomkę, którą wypijecie za moje zdrowie wszystkie myśli, którymi chcę się dzielić. Choć by było Was zaledwie kilku. Kilku czytających na bierząco, to żaden sukces.

Po 1500tnej stronie powiem, że jestem dumny ze swojej pracy. Zanim tyle napiszę, to strona będzie mieć większe powodzenie u odwiedzających niż ma dziś.

Gdyby nie prywatny świat, to bym miał napisane już cztery razy tyle. Nie zawsze mogę spokojnie otworzyć plik i przelewać to co chcę na niego. Wolność słowa, wolność twórcza, to nie tylko spore pole manewru, ale i dobry zastrzyk powodów do osiągnięcia stanu: "wena twórcza". Nie mam zamiaru czekać, aż przyjdzie. Idę sam. Właśnie tam, gdzie chcę, a nie tam gdzie chcą inni. Na ślepo też nie lecę, a nawet nie idę. Każdy kolejny znak wpisywany z ciężko dostającej baty od palców klawiaturze przyprawia mnie o dreszcze. Serio. Szkoda mojego czasu, czy Waszego, ew. Twojego na te bzdury? Jakiś wstęp przecież musiał być. Potem się przedstawiłem, oraz oznajmiłem o swoich zamiarach co do tego tworu. Teraz czas na pierwszą historyjkę o goblinach z Puszczy Białowieskiej, gdzie trzymali zwłoki w beczkach, bo w kotle to oni się kąpali. Ciekawy scenariusz by z tego wyszedł, ale to już chyba na horror. Przecież są gobliny, no nie?

 Zapomniał bym o pozdrowieniach. Pozdrawiam znajomych, oraz rodzinę. Kiedyś się odezwę. Widocznie mam coś ważniejszego do roboty. Są rzeczy ważniejsze, a zbyt trudne (i czasochłonne), żeby tłumaczyć ich egzystencji słuszność.

Teraz do Ciebie. Czujesz się wolny? Nie ma wojny u Ciebie w kraju? Nie ma wojny u Ciebie w domu? Na początek nie rób dymu w domu, bo to zbyt skomplikowane, żeby tłumaczyć dlaczego wczoraj do pracy wyszedłeś bez zjedzonego śniadania. Kanapki, to powinieneś sobie sam uszykować dzień wcześniej. Taki zmęczony, jak noszące kilometrami wodę dzieci w Afryce nie byłeś. Trzeba mieć poczucie każdej osoby. Wystarczy sobie wyobrazić, że jestem kimś i czuję to samo co on w tej samej tonacji, barwie. Nie trzeba popełniać żadnych błędów. Baczna obserwacja otoczenia, nawet tego najbliższego jest znakomitym ćwiczeniem pomagającym "wyrwać się" z dziwnych pętli pełnych smrodu, zamiast sensu.

Brakuje mi snu. Nie mam czasu na ważne rzeczy wtedy, kiedy chce mi się pisać, a kiedy nie chce mi się pisać, ani tworzyć niczego innego, to wszystkie obowiązki nagle gdzieś znikają. Ciężko wypośrodkować. Można próbować o różnych porach, najlepiej wolnych - z cyklu: "Jak pisać książkę poprawnie".

 


                    ========================================================================================================
             

 

                                                                                                                                    TOM I


Najtrudniejsze słowo do przełknięcia, to prawdopodobnie słowo "przepraszam". Słusznie. Dlatego, ponieważ używamy go zbyt często, przez co traci swoją moc. Dla przykładu: idziemy na zakupy do zatłoczonego supermarketu. Żeby dostać się przez gęstwinę nabywców trzeba się niemal przedzierać oznajmiając o tym stojących nam na drodze. Większość mówi przepraszam, nie kończąc zdania np. "-Przepraszam, czy może się Pan/Pani odsunąć?". Otóż nie. Wystarczyło by w to miejsce zapytać jednym słowem "można?", bądź "można prosić?".

Przykładanie uwagi do słów, które wypowiadamy jest niezwykle ważne. Ciężko tłumaczyć rozmówcy, że to nie jest rzekome "łapanie za słówka", tylko wypowiedź pełna takiego przekazu, jaki ma na myśli mówiący. Wszystkie niesnaski mają gdzieś swój zalążek. Gdyby tak wszyscy potrafili mówić prawidłowo, z użyciem dokładnie takich słów, jakie są potrzebne by zostać zrozumianym w pełni.

Takie podstawy technik porozumiewania się to czysta logika, a nie jakieś tam czary mary. Ukąśliwi potrafią (kiedy zwraca im się uwagę o nonsensownym użyciu np. jakiegoś słowa) powiedzieć, że gramy w gry słowne, próbując nas przygwoźdźić do podłogi prostacko-chamskim tekstem o różnej maści.

Nie można ignorować żadnych nieporozumień. Problem z prawidłową rozmową, to tak naprawdę wiele razy pra wnuczek problemu z jakąkolwiek rozmową (zwłaszcza, kiedy rozmówcy albo znają dwa różne języki, albo nie mają szans nawet na rozmowę, bo pojawiając się na lini ognia dostają od razu kulę w łeb - np. na froncie).

Najstarsza forma porozumiewania się, oraz pokazywania graficznie czegokolwiek sięga czasów prehistorycznych. Najpierw były malunki skalne, gdzie uwieczniali na ścianach jaskiń swoje polowania na mamuty. W piramidach za to oprócz rysunków przedstawiających bóstwa były też hasła, bądź całe zdania mające na celu coś "powiedzieć". Mniej więcej wtedy już pierwsze papirusy były składowane w skarbcach. Kiedy papier już nie był papirusem i można było go tanio dostać służył jako tło pod listy dla gońca, który na koniu przemierzał ogromne dystanse od jednego do drugiego rozmówcy.

Gdyby od początku ludzkości wszyscy ludzie znali tylko jeden, wspólny język, to prawdopodobnie nie było by głupich opowieści o ludziach budujących wieżę tak wysoką, że dotrą nią do Boga wspólnymi siłami. Przecież to bzdura. Żadnych wojen by nie było. Ludzie zanim wymyślili pieniądze, jako formę płatności za towar, co było przełomem wymieniali się towarem.

Wszystkie transakcje na rynkach, czy też nawet kiedy po podatki przychodziły służby królewskie, to można było rozmawiać. Nie można przyjmować do wiadomości prawdziwość istnienia w przeszłości zdarzeń z filmów. Trzeba pamiętać, że to tylko i wyłącznie wizja reżysera z scenariuszem w ręce, który też pisał ktoś, kto przynajmniej w pięćdziesięciu procentach wspomagał się kreatywną wyobraźnią.

To tak samo, jak z palonymi papierosami. Mało kto dziś wie, że zapalony papieros nadawał palącemu przynajmniej elegancji. To ewolucja nas zmienia. W dzisiejszym dniu najbardziej znanym jak dotąd językiem jest język angielski. Mało tego. To również najprostszy w nauce język na Ziemii. Ludzie potrafią się komunikować, co widać po miedzynarodowych plonach takich kolaboracji.

Dla przykładu w studiach developerskich mówi się przeważnie po angielsku i to dużo, bo część pracowników pracuje bez problemu zdalnie, we własnym biurze, bądź mieszkaniu, więc rozmowy po angielsku obowiązkowe, jeśli mamy łączyć siły (np. nad projektem Wiedźmina 3go nie pracowali sami Polacy). Studio CD Projekt Red jest polskim studiem developerskich, aczkolwiek zatrudnia pracowników nie tylko polskojęzycznych.
Ciężko znaleźć zespół w stu procentach polski, bez żadnych pomocy, choćby nawet "freelancer'owatych" z dobytkiem jakiejkolwiek nagrody.

Tyle przykładów wystarczy, by rzecz śmiało, że jedność to siła, lecz "bez języka" daleko nie zabrniemy. Nawet jeśli, to nasi przodkowie musieli walczyć o wolność, my już nie musimy. Nam pozostało uczyć się rozmawiać nie tylko między sobą po polsku ale i np. po angielsku z ludźmi z innych krajów. Nie jeden businessman z tego żyje.
Dla przykładu polski samochód, stylizowany na oldtimer'a Gepard, oraz jego brat Leopard produkowany jest w Polsce, lecz sprzedawany w salonie na terenie Szwajcarii (o czym czytałem już dość dawno temu, co raczej nie uległo zmianie).

Problemy następstw zdarzeń, gdzie wiele było katastroficznych dla ludzkości mielą dzisiejszy lud na papkę.
Biedni ludzie walczą o miejsce pracy w naszym kraju (już nie ma co "ze skrajności w skrajność" przyrównywać), dokładnie wtedy, kiedy średnio-zamożni są już ustawieni, tylko mieszkanie kupione za pieniądze z kredytu. No i bogaci. Bogatych nic nie obchodzi, co tam mają pod stopami, bo są tak wysoko, że nie mogą sobie pozwolić np. na nietrafione inwestycje na giełdzie. Każdy walczy na swój sposób.
Zamiast walki może być przegrana przez poddanie się naszych rodaków, bo do pracy za tysiącsześćset złotych idą coraz częściej imigrancji ze wschodu, kiedy nasi bracia (i siostry) zbierają pieniądze ciężko pracując na kolejny pokaz zamożności i dobrobytu, jak zjadą na urlop.
Albo klimatyzują się do pobytu na stałe na zachodzie, albo wracają i szukają pracy za "minimalną krajową", której jest coraz mniej wakatów.
Zanim z zachodu wrócą Ci, którzy byli tylko na kilka miesięcy/lat, to nauczą się polskiego Ci pracownicy ze wschodu i nie będzie już mieć przebitki Polak w Polsce mówiący po polsku.

 Wiele osób pokusiło się na tak zwane "kokosy". I tak dla dobra sprawy nie zobaczą ich nigdzie indziej, jak na pozowanych specjalnie do tego celu zdjęciach, filmach, coraz rzadziej w portfelach nowo-dorobionych.

Polscy przedsiębiorcy, jeśli patrzeć na ogół też "ledwo zipią", bo tak naprawdę ciężko przebić McDonald'a budką z frytkami, gdzie McDonald'owe szefostwo za otwarcie jednego punktu na umowie franczyzowej bierze niespełna (dane mogą być stare) dwa miliony złotych.
Kto się już dorobił, albo wziął duży kredyt z łatwością otworzy taką maszynkę do zarabiania, bo obroty są tak duże (jak nie są, to mało odwiedzany przez przechodniów rejon), że przez pierwszy rok zastanawia się już nad kolejną inwestycją. KFC tak samo można otworzyć.
Co śmieszne, to biedronkę z tego co wyczytałem w internecie też można otworzyć (ironia losu, że facet utworzył polską markę - "Biedronka", sprzedał portugalskiemu Jeronimo Martins i teraz Polacy mogą, ale to już na franczyzie otworzyć sklep, który kiedyś był polski płacąc tak jakby za licencję).
Biedronka ma tak duże obroty i robi takie duże zamówienia na wszystkie swoje sklepy (około trzech tysięcy w całej Polsce), że może sobie pozwolić na promocje, których Pan Wiesław z pawilonu nie przebije.
Robisz zakupy za pięćdziesiąt złotych w Biedronce i (w puki co jeszcze polskim) Społem. Jeżeli nie będziesz zwracał uwagi na ceny, to ze Społem wyjdziesz z mniejszą siateczką.
Dlaczego?
A no dlatego, że Biedronka oprócz ogromnych zamówień ma swoich sprzymierzeńców, tzn. firmy które poświęcają więcej uwagi produktom dla Biedronki, aniżeli innym zamówieniom.
Masz fabrykę, ledwo Ci z miesiąca na miesiąc starcza, bo ciągle narzekają, że koszta masz za wysokie i dlatego takie małe zamówienia, czy może rozglądają się za innym producentem.. A tu nagle przedstawiciel Cię odwiedza, podaje ilość sztuk do wyprodukowania na miesiąc i cenę.
Jeśli raz Cię odwiedzi, to pracując "dla Biedronki" (produkując "marketowy" towar z logo Biedronki) nie będziesz się martwić o nic innego, jak o to, czy się wyrobisz z produkcją.

Mniejsze sklepy, typu Żabka mają już inną strategię, co można zauważyć przypatrując się działaniu tego polskiego cudeńka.
W sklepie musi być wszystko, choć mało miejsca jest.
Nie tylko chrupki, piwo i gazeta. Ser, śmietana, długopisy, krzyżówki, napoje itp.
Najlepsze są promocje. Kup dwie sztuki (zamiast jednej, co zresztą chciałeś), a trzecią masz za darmo.
Dobrze też wyglądają ceny za sztukę np. 5,50zł ale "kup trzy" i zapłać 12zł.
Nie ważne, że cena za sztukę jakby celowo zawyżona, ważne żeby klient kupił trzy sztuki. Sprytnie.
Jestem ciekaw jak radzą sobie mniejsi przedsiębiorcy. Jak idę do Społem (duża, znana mi jako polska sięć marketów) to są nieraz kolejki, więc "biedy nie ma". Tu z kolei przychodzą ludzie z sentymentu najczęściej do małych sklepów, kiedy nie było jeszcze ogromnych galerii z pochowanymi w nich hipermarketów.

 
Na dobrą sprawę polskich produktów z doskonałą jakością jest tak wiele, że bez problemu można by otworzyć galerię, czy pasaż handlowy z tylko i wyłącznie polskimi produktami. To już w sumie wszystko w temacie rodzimego businessworld'a.

Każdy kolejny wątek przeze mnie poruszany bez względu na kierunek (skąd i dokąd) jest tak chaotycznie przyjemny, jak pisanie do nieznanego (zwłaszcza w liczbie) odbiorcy. Na stronie nie planuję licznika odwiedzin tak długo, jak długo będę pisał do końca pierwszy tom. Sto stron dopełni dzieła (złożonego w planie z trzech tomów o tej samej ilości stron).

Książka dla mnie to taki przedmiot, który może stworzyć każdy. Wystarczy nawet (najtańsza wersja) gruby zeszyt (lub ryza papieru) i długopis. W wersji exclusive można zapisywać pliki na komputerze, czy nawet pamięci przenośnej dla dobra danych (co by nie tylko wystrzegać się złodziejstwa, ale i psikusów, które nawet komputer sam wytworzy zwieszając się w najmniej odpowiednim momencie).
Taka kopia, co jakiś czas aktualizowana wystarczająco zabezpiecza projekt książki przed całkowitym zniknięciem. Postaram się coraz rzadziej aktualizować wersję do wglądu dla wszystkich odwiedzających moją witrynę. Więcej radości z otrzymania ode mnie w pełni kompletnego "produktu".
Bez obaw, nie leniuchuję na tyle, żeby mnie popędzać (jak się nie chce, to znaczy że autor nie ma weny i się nie nastręcza).

Ludzie czytający ten tekst (w przyszłości książkę) pojmują już po takiej dawce wstępnych informacji na jego (jej) temat, że spokojnie opowiedzą nawet najbardziej polemizującym rozmówcą, jak łatwo pisać książkę i że książka nie powstaje w 2-3 dni. Jedni piszą miesiącami, zaś inni latami.
U mnie będzie tak dziwnie, że będę pisał za każdym razem do oporu, aż zrozumiem że słaby tekst zaczyna wyskakiwać spod przyciskanych klawiszy rozgrzanej klawiatury.
O samej książce nie raz jeszcze będę wspominał, bo jednak jej rozwój
idzie w parze z osią czasu, gdzie uzupełniam kolejne wątki, jeden po drugim.

Wystarczy mi, że przeczytam przed dalszym pisaniem ostatnie zdanie. Nie potrzebuję czytać od początku za każdym razem i zapisywać sobie na tabliczce do przypomnień co już było, a co nie, co warto poruszyć, a co można śmiało usunąć. Nic z tego. Taki nieszablonowy twór ma zarazem udowodnić, że przed etapem powstawania nie musi posiadać żadnych fundamentalnych założeń.

 Skupmy się na rozumieniu tematu.
Były wojny, przez które na całym globie są problemy różnej maści. Nie tylko finansowej. Nie mamy wpływu na zdarzenia, które ukierunkowały tak historię naszego drzewa genealogicznego że pomimo stanu pokoju widzimy naocznie efekty. Motyla efekty. Na szczęście nie piszę tego w czasach, kiedy nie było telefonów, internetu, a wejście (nie świadomie) na teren obcego państwa kończyło się w najlepszym wypadku licznymi obrażeniami.
Jako obywatel Polski dumny jestem ze swojego miejsca urodzenia, bo tak serio, to najwięcej batów zbieraliśmy, a tak pięknie nam przodkowie odbudowali co zniszczone, że warto to doceniać nieco częściej.

Jeden powie, że jego pra dziadek (ktoś starszy to może nawet mieć żyjącego wówczas dziadka), który pamięta jak ciężko było się pozbierać już nawet po zakończeniu konfliktów zbrojnych. To były czasy skrajnego ubóstwa i podawanych dłoni ludziom, których nie musieliśmy znać, bo wystarczało, że przetrwali i tak właśnie razem "przepękali" i postawili nam tak piękną Polskę, że dziś tylko galerie, wieżowce, czy autostrady mogą pozwolić czuć się nieco mniej marnotrawnymi synami (i córami).
W Polsce mistrzostwa gry w piłkę nożną zaprosiły gości z całej Europy bez większych afer.
 Problemy mogły być jedynie z mową po angielsku w polskich sklepach (bo w hotelach teraz przynajmniej jeden kelner musi znać obcy język).

Fajnie się pokazuje piękny kraj, lecz kto się zastanawia nad tym, że obcokrajowi inwestorzy zauważą grunty warte inwestycji, co tak naprawdę nie wygląda dobrze.
Duże firmy stawiają fabryki, otwierają sieci sklepów, sprzedają licencje na swój krój biznesu, więc jedyne czym możemy się cieszyć, to większą ilością miejsc pracy i tańszymi towarami z zagranicy (bo często produkowane w Polsce na licencji).

Nie panikuję, ale widzę pomimo tak mozolnego tempa rozrostu międzynarodowych biznesów, realizacji założeń, czy wymiany pracowników (idąc w myśl, że zachodni sąsiad da więcej zarobić, a nasi dadzą zarobić sąsiadowi ze wschodniej strony).

Ciężko dotrzeć mi będzie z tymi "mądrościami" do osób, które podobnie myślą, bo książek w Empiku jest pod dostatkiem, a darmowe rozsyłanie linków do pobrania nie zachęca raczej większego grona, jak znajomych z Facebook'owej listy.

Na upartego  można wrzucić moją stronkę do worka z blogami, bo dopisuję coraz to kolejne przemyślenia, doświadczenia zamiast drążyć w historii wojennych. Nic bardziej mylnego. Tytuł mówi, że książka jest do wszystkich ludzi, którzy są w stanie ją przeczytać (osobiście nie będę na pewno jej tłumaczył - za słabo znam język angielski), bo nie biegnie z tematem w jednym kierunku. Blogi, to coś innego. To takie pamiętniki w wersji elektronicznej z rzeszą fanów wliczoną do projektu.
Jak przez pierwszy rok znajdzie się dziesięciu czytelników wersji elektronicznej (na www) tego dzieła, to będzie super. Nie promuję go, gdy na bieżąco dopisuję nowy tekst. Jeśli miał bym się zwierzyć z doświadczenia pisania czegokolwiek bez konkretnych tematów, to jest trudne i ciężko utrzymać jeden wątek. To bardziej, jak rozmowa. Teraz ja mówię do Ciebie, a Ty to czytasz. Taka forma komunikacji między autorem, a czytelnikiem. Pisanie na bieżąco (nie tylko przemyśleń) daje więcej możliwości do przetrzymania czytelnika na dłużej.

Wątek się rozpoczął, wątek się nie kończy. Będzie więcej wątków.
Nie będzie za to ani grochu, ani kapusty, bo taka ofiara wojny, jak ja (w wersji turbo - mam niemieckie nazwisko - i to jeszcze nie do końca znam historię swoich pradziadków, żeby potwierdzić słowa dziadka, który mówił, że przyjęli nazwisko podczas Drugiej Wojny Światowej, żeby przeżyć) nie będzie "w kółko Macieju" o tym samym pisać. Do wątków można powracać. Bezproblemowo.

Ciekaw jestem ile razy trzeba przeczytać jedno (tak, tak MEGA długie) zdanie, żeby zrozumieć jego sens, kiedy to ja jestem jego autorem.
Pisanie "na siłę" stanowczo mi nie wychodzi, więc bez zakończenia robię przerwy do kolejnej weny twórczej.

Na biegu się nie wymyśla historii o księciu i księżniczce. W pięć minut nie wymyśla się stu mniej lub bardziej udziwnionych nazwisk, imion.
Opowiadanie wymyślonych historii ma tylko wtedy sens i jest szansa na wyraz uznania, kiedy od początku planowany jest cały rozwój, jego kierunek, forma, czy gatunek.

To, co piszę teraz, to gatunek całkiem nowy. Przemyślenia bez pierdolenia. Czasem ciekawsze, czasem mniej. Ważne, żeby nie tracić kontaktu ze sobą. Pamiętaj. Ja mówię, Ty słuchasz (czytasz - dla upartych).

To nie jest kolejna recenzja gry komputerowej do magazynu Cd-Action.
Sto stron samo się nie napisze, a to najniższy akceptowalny punkt moim zdaniem, żeby można było ten tekst nazwać tomem pierwszym.

W najlepszym wydaniu można mnie odbierać rano, po śniadaniu.
W pełni wypoczęty bez zbędnego wprowadzania w jakiś trans czytania, czy tym podobne bez problemu odwracam temat w którą stronę zechcę. Nawet "randomowo" (losowo).
Nie zawsze jedna kawa wystarczy (do tego opóźnienie po jakim działa) by w pełni się rozbudzić. Nie lubiłem kawy. Dopuki nie pracowałem ciężko w firmie (w sumie to kilka takich było, szkoda czasu i miejsca, by wymieniać) nie znosiłem smaku kawy. Jeszcze do tego "automatowej". Nie wszystkie sprzątaczki znają procedury prawidłowego czyszczenia ekspresu do kawy. Nie tylko smak mnie odrzucał. To nie była kawa. Kawa dla mnie musi być zmielona i sypana do szklanki (w filiżance nie zaparzam, bo się nie zmieszczą dwie czubate), po czym zalana wrzątkiem, posłodzona i mieszana w miarę zanim doleję mleka. Za szybko doleję mleka, to znajdą się fusy na powierzchni (te nie zaparzone). Nie lubię tego.
 Kawa rozpuszczalna nie ma smaku kawy. To jest minus. Plus, że nie ma fusów. Gdyby nie ciężka praca, często z nadgodzinami (kiedy już zapas kanapek się wyczerpywał) nie pojął bym ile można się wzmocnić podwajając np. na przerwie dawkę kofeiny.
    Oczywiście napoje energetyzujące, które w moim otoczeniu nie mają dobrej opini (uchodzą za szkodliwe), kiedy się kończyły, bo miałem tylko jedną/dwie puszeczki (0,2L), co każdego dnia wymaga większej ilości do działania. Organizm się przyzwyczaja. Dopiero litrowe "energetyki" były w stanie utrzymywać mnie w dobrej (w miarę) kondycji do końca zmiany.
Niestety, ale przynosząc ze sobą na jadalnie litrowego wspomagacza chcąc, czy nie chcąc ściągałem na siebie pary oczu, które "sąsiadowały" z krzywym uśmiechem. Raz słyszałem z daleka, że dziury sobie powypalam od nich w żołądku.
Pisanie o pobudzających suplementach istotnie dołączyłem do całości, jako kolejny wątek tłumaczący jak złapać idealny moment na pisanie, czy tworzenie czegoś bez problemowo i nawet bez specjalnie odczuwanej przez artystów (w różnych gałęziach sztuki) weny.
 Można będzie w dalszej części (opowiadania?) tekstu można zauważyć w jakich porach dnia było "naskrobane". Nie ma możliwości, bym pisał o niczym, jak i o wszystkim. To logiczne. Zwłaszcza, jeśli dosłownie weźmiemy sobie na przemiał te dwie skrajności. Jak będę miał jeszcze ochotę pisać coś o wojnie, jej ofiarach, to chyba tylko fragmentarycznie do jakiegoś wątki.
 Tłumaczę się po raz kolejny, co by nie było wątpliwości co do mojej równowagi psychicznej po przeczytaniu tak rozgałęzionego wątkowo (a nawet tematycznie) tekstu. To coś nowego. Nowa książka. Nie znam zasad pisania powieści (jeśli takie istnieją), ani nie piszę do końca poprawną polszczyzną, gdzie często używam potocznych słów, bądź nawet slangu, czego wolę unikać. Taki przykład wystarczy dla czytających od początku do końca, że mam rację i być może sami spróbują kiedyś swoich sił pomimo braku doświadczenia w pisarstwie. Tak jak ja :)
Tak się nakręciłem przez ostatnie dwa dni przez kontynuację mego (opowiadania?) dzieła, że w momencie, kiedy już nie wiedziałem co pisać dalej otworzyłem okno przeglądarki internetowej i zacząłem słać curriculum vitae swoje i mojej rodziny (mamy i siostry), bo puki co finanse nie płyną ze sztuki, a wypłaty na chwilę obecną wolimy odbierać za miedzą. Jak nikt nie "zwinie" mi na wyjeździe komputera, to będzie powstawać część dalsza. Pamiętam, że zawsze mam pendrive z backupem (kopią zapasową).
Do wygodnego fotela przy zjawiskowo wyglądającym biurku jeszcze osiem mil i dziesięć lat. Zanim ktoś w ogóle odkopie w internecie moje akty uprawiania sztuki, to dużo czasu minie. Część z nich zostanie moimi stałymi odbiorcami. Takich szanuję i dla nich (niech im będzie) napiszę to co zacząłem do końca.
Rywalizacja nie wchodzi w rachubę, jeśli chodzi o moje "skillz" w czymkolwiek. Wiem jak działa motywacja. Niektórych nigdy nawet nie dogonimy (a co dopiero mierzyć się kto jest lepszy).
 Życie jest nieuczciwą grą o której mówią naprzemiennie, że to Szatan, że to Bóg rozdają karty losu. Dla mnie to bzdura na taką skalę, że niemal niemożliwe jest wytłumaczenie większości, że Bóg nas kocha, pomaga jeśli prosimy o pomoc, ale wszystkie niemal wybory są nasze.
Swobodne od kartowania przez Bóg wie jakir bóstwa.
 
 Wierzysz? To świetnie, bo ja też. Nie chcę uchodzić za mądralę, albo za ważniaka, a zaznaczam to bo wiem, że poruszanie niecodziennych tematów (często mocno ogólnych) może powodować takie myślenie u rozmówcy, bądź czytelnika.
Wiele tematów, które trudno rozumować logicznie najczęściej skraca się do minimów. Przykład?
Mądraliński:
 -"Wszystko ma swój początek i koniec, więc pytam gdzie to wszystko się zaczęło. Jak to Bóg jest wieczny? Planeta nie jest wieczna. Dla nas to cały świat. Co Bóg robił wcześniej, zanim powstało życie? Mam mnóstwo pytań i w tematy religijne nie wnikam, bo nie rozumiem. Ważne, że wierzę"
Prosty człowiek:
 -"Miłość do Boga naszego jest we mnie tak ogromna, że nie próbuję nawet myśleć skąd wzięło się to i tamto, bo Bóg jest wieczny i to on zapoczątkował wszystko. Początek świata miał podobno być Wielkim Wybuchem. W takim razie Bóg był tym detonującym ładunki."
Prawienie o czymś, co tylko mi się zdaje, że wiem (tzn. bez żadnych źródeł dowodzących czy to napewno jest tak, jak słyszę, czy czytam),
to czysta F A N T A Z J A.
Każdy lubi sobie np. zanim zaśnie "fantazjować" (co znaczy, że umysł przepuszcza nawet najbardziej abstrakcyjne myśli do "głosu").
Stąd właśnie biorą się rozważania na temat życia, kosmosu, nieba i piekła itp.
  Zauważyłem, że jak dobiorę sobie na przyśnięcie zbyt rozłorzysty temat, to zamiast skręcać obroty organizmu do snu podkręca je tak, że nam przechodzi ochota na spanie. Dobrze jest wcześnie wstawać. Przez cały dzień tak się namęczę (zarówno organizm, jak i umysł) różnymi zajęciami/pracami/rozrywką, że o godzinie uznanej za początek nocy (22ga) jestem już tak śpiący, że nie zdążę nawet policzyć baranków do dwudziestu.
Pisanie po nocy jest dobre tylko i wyłącznie z jednego powodu. Cisza i spokój (w tym oderwanie sie od dziennych obowiązków) pozwalają się skupić. Wszystkie te pierdoły, które Wam/Tobie napycham teraz do głowy, to mój prywatny kibel, a stukając po klawiaturze spuszczam po mału wodę.

Podobno nie opłaca się prowadzić działalność gospodarczą jeśli wyniki nie przekraczają trzech tysięcy miesięcznie. Tym samym nie opłaca się sprzedawanie własnych produktów (tudzież książki) na własną rękę, zaś żeby ktoś wydał ją za mnie potrzeba się trochę napracować.
 Nie zamierzam kończyć, a połową sukcesu jest to, że już zacząłem. Pisać. Pisanie nie jest takie trudne, kiedy się pisze "luźne" teksty bez głębszego zastanawiania "co ma być za chwilę". Wiele razy jeszcze będę poruszał te same tematy, uparcie jak dzięcioł w drzewo.
 Nie mi jest oceniać to, co sam zrobiłem. Jeszcze wiele zrobię. Ważne, żeby co jakiś czas zaktualizować całość na witrynie. Są już pierwsi "ciekawscy". Często nie będą odwiedzać strony (na szczęście), żeby zobaczyć zmiany w dziale "książka".
Czemu nawet lepiej? Temu, że będą mieli więcej do przeczytania. To tak samo jak z tortem. Lepiej zjeść kawałek świeżo upieczonego, czy poczekać i zjeść więcej niż jeden kawałek? Takich banialuk jakie tutaj przeczytaliście nie znajdziecie nigdzie indziej. Przynajmniej wiem, że jestem "nie do podrobienia".
  Warto sobie prawić komplementy. Od rozmówcy nie zawsze są szczere, a samemu sobie są wystarczająco wynagradzające pracę lub czyn, żeby dać motywację do kontynuacji czegoś, co powinno trwać dalej z racji takiej, że jest po prostu dobre.

Najlepsze, to są teksty "narcyzów". Nie jestem jednym z nich. Nie kręci mnie bajerowanie do lustra. Wolę cicho, w duchu powiedzieć sobie coś miłego. Miło na przykład z mojej strony, że dopisałem kilka kilobajtów tekstu w ramach dalszej produkcji  (stąd nazwa witryny - po polsku znaczy: Fabryka Domowa t-Das'a).
Dopiero, co się obudziłem i nie zdążyłem nawet przemyć oczu. Zaprawa żekoma nie zawsze musi oznaczać zjedzone śniadanie przed wyjściem z domu, czy to serią pompek dla utrzymania kondycji fizycznej na przyzwoitym poziomie.
Dla mnie zaprawą jest co dziesięć minut przekładanie budzika w telefonie (pod nazwą - drzemka), żeby wstać w momencie, kiedy jestem na to gotowy. Kiedy mam iść do pracy jest inaczej. Tylko i wyłącznie wtedy bez zbędnego zamieszania wstaję na pierwszy dzwonek.
Warto zadbać o ciszę i spokój w miejscu wypoczynku (najczęściej w sypialni).
Choć bym nie wiadomo jak bardzo się napracował od poniedziałku do piątku, to w weekend mam za zadanie regenerować się do maksimum. Muszę poczuć w niedzielę wieczorem, że jestem gotów by rozpocząć kolejny tydzień pracowitym poniedziałkiem. Zero bólów, kaszlu, kataru itp. itd.
Sen tak jak prawidłowa dieta potrafi czynić cuda. Cuda na kiju to można robić dopiero później. Jak się już doprowadzi człowiek "do porządku". Bez odpoczynku po ciężkim tygodniu jestem ofiarą wojny w wersji turbo, a to "turbo" to przyda się w ciężkiej pracy jeśli chodzi o przyśpieszenie obrotów.
  Dla mnie powinny być trzy dni wolnego w tygodniu. Poniedziałki mógł bym wtedy poświęcać na sprzątanie, które zazwyczaj wbrew zwyczajom często robię w niedzielę.
  Szczerze powiedziawszy - nie wiem, czy to grzech, a tak na osobności, to ja nie wiem już czym on jest. Jak by mnie ksiądz na spowiedzi zapytał, co uczyniłem to powiem "nic". Nie chce mi się słuchać morałów, które prawiono mi na etapie życiowym - szkoła podstawowa. To, że przeklinam? Że nie było mnie znowu na mszy w niedzielę? Moim zdaniem Bóg jest mądrzejszy ode mnie i od tych, którzy uważają takie drobnostki za grzech.
Pomodlić można się w domu. Przeklinanie pomaga się wysłowić (nerwy nie blokują języka). Praca nad sobą musi być naprawdę solidna, żeby móc sobie pozwolić na taki zwrot akcji przy konfesjonale. Nie będę przecież wymieniał grzechów, których się nie dopuściłem.
Że obżarstwo? Nic bardziej mylnego. Raz jem za dwóch, a drugi raz nic nie jem, bo nie mam czasu, bo nie jestem głodny. Jak dłuższy czas nie wykonuję żadnej aktywności fizycznej to zapasy energii hamują apetyt. W pracy dwie kanapki to dla mnie za dużo. W piętnaście minut ledwo zdążę zjeść jedną. Czemu? Bo jest sucha znowu. Sam nie zdążę zrobić sobie śniadania, które powinienem zrobić dzień wcześniej przed pracą, więc mama robi kanapki jak dla siebie. Tzn. najlepsze dla mnie. Mniej masła nakłada, bo sama je bez masła. Można mieć zatłuszczone żyły, ale bez przesady. Mi akurat problemy z nadwagą nie mówią nawet dzień dobry.

 

   
Ważne rzeczy trzeba ważyć i rozpatrywać. Podobno jest inaczej niż tak jak ja myślę, zazwyczaj. Wszystkie te powiedzonka są do przesortowania. Większość z nich nie nadaje się do użytku w dzisiejszych czasach. Są mocno przedawnione lub po prostu głupie. Nie mam ochoty się rozpisywać teraz z przykładami ale może jeszcze wrócimy do tematu.
  Mocno mnie ruszyło jak się dowiedziałem, że czas poszukać pracy i nie tylko sobie ale całej rodzince i to za granicą. Nie chce mi się opowiadać teraz historii które wydarzyły się kiedyś, kiedy byłem już za miedzą. Wiele razy w sumie byłem. Nie zawsze było fajnie ale jest trochę ciekawych przygód i dobrze zapamiętanych pobytów. To takie popularne rozwiązanie - jak brak kasy, albo nie ma w okolicy pracy to się jedzie za granicę. Nie ma już tych kokosów, co świeżo po wejściu do Unii Europejskiej rzekomo były. Za wszystko się więcej płaci a na poczwórną sumę wypłaty (w porównaniu z najniższą krajową) trzeba zasuwać z poczwórną siłą. Nie jest to w żadnym wypadku wyzyskiwanie zasobów ludzkich, ale standard którego szybko się nie wyzbędziemy.
  Dlatego mnie ruszyło. Z krzywym kręgosłupem nie jest fajnie się zginać, prostować, czy podnosić coś ciężkiego.
  Jeśli do tematu pieniędzy mamy wrócić, to ja wolę go już zakończyć. Bez pieniędzy też można żyć. Wystarczyła by mi najniższa krajowa miesięcznie, żeby żyć na poziomie. Wystarczy liczyć wydatki i nie dawać się pokusom i wszędobylskim promocjom. Czasu prawdopodobnie będę mieć jeszcze mniej niż do tej pory, więc już po mału zaczynam się godzić z faktem, że nieznacznie będzie się podnosić waga pliku tekstowego z tą książką.
  Wczorajszego wieczoru znowu widziałem błyszczącą/migotającą gwiazdę. W zeszłym roku na wiosnę dało się zaobserwować podobne gwiazdki, tyle że ruchome. Poruszały się dość chaotycznie, jak by ktoś sterował nimi za pomocą myszki komputerowej i ruszał w różne strony bez zastanowienia. Czyżby przybysze z innej planety? Jeśli nawet to oni, to nie wylądują widząc co się dzieje.
 Stateczek mogli by na pustkowiu zostawić a i tak by go ktoś znalazł. Nie odnaleźli by się w naszym świecie. Porywane krowy, to mity. Nie słyszałem o takich przypadkach w Polsce.
Trochę się rozmarzyłem fantazjując na ich temat, bo zjawisko to naprawdę robiło wrażenie. Po prostu mało kto obserwuje niebo nocą, wpatrując się w każdą z gwiazd z osobna.


 Światło pojawia się na ścianie, jakby ktoś ją mieczem laserowym potraktował, a po chwili drugie takie samo po drugiej stronie pokoju (symetrycznie).
Łączą się..
   Łuna, która tworzy z nimi jedność, przy czym wyglądają razem jak ściana światła, bariera nie do przejścia..
Po chwili znika. Dla kogo to ma być bariera? Bariera przed złem? Cień się nie przedostanie, ale czy Ci co to wyświetlili mi teleportując wiązki światła chcieli mi pokazać możliwości obrony, czy raczej pokazać jaki jestem zły i zepsuty? Czy rozwijając się duchowo można dostrzec inny wymiar? Inny świat równoległy?
Co to za pokazy technologiczne, kiedy nie idzie poznać prawdziwych zamiarów ICH - nie wiem dokładnie kogo, ale stawiał bym na obcą cywilizację.
Jest wiele cywilizacji poza Ziemią o których nic nie wiemy, bo nie dolatują do nas, a my nie mamy siły technologicznej, żeby wydostać się z lunetą poza martwy obszar...

   Podzieliłem ich na barwy (niebieski,żółto-czarny i czarno-czerwony),
a ich planety kolejno 8-0 - czyli "światełka", następnych nie znam numeru, bądź nie pamiętam, a ostatni to "six-two" - po ang. sześćdziesiąt dwa.
Oprócz bramy świetlnej jeszcze wiele innych (- nowinek?) pokazywali systematycznie, co jakiś czas.
Następne co mi pokazali, to jak grają w jakąś grę w klimatach średniowiecza (akurat jak patrzyłem, to gracz wchodził po schodach, chyba na jakąś wieżę, dzierżąc w ręce miecz) - grafika jak z lat 2007 na Ziemi. Ziemia to 71, chociaż w internecie można znaleźć opisy z numerem 88. Nie pytajcie dlaczego.
Ważne było nie to, w co grał (postać humanoidalna) obrócony tyłem do mnie, przodem do ekranu osobnik, a to jak mi to wyświetlili...
  W łunie światła od lampki nocnej. Taka "tele-projekcja" obrazu jak na projektorze ktoś gra.
  
    Możecie, możesz, nie ważne ile osób teraz to czyta, więc na zmianę raz tak, a raz tak będę do Was pisał.
     Możecie sobie pomyśleć, że musiałem sporo się natrudzić, żeby napisać taką bajkę, albo że na obiad miałem muchomora sromotnikowego.
Nic z tych rzeczy.
Takie wyświetlanie obrazu oprócz światła możliwe też było w odbiciu na połysku zgaszonej żarówki, gdzie 6-2 wyświetlali obraz (nie wiem skąd, może z Ziemii, tylko z drugiej strony, bo u mnie było ciemno, a na obrazie jasno - pełnia dnia) jak tańczą jak by dubstep, wymachują rękoma i nogami co jakiś czas, jak by się z kimś bili (kilka razy wyświetlali podobne sceny, na jednej czy dwóch chyba była zadyma).
Jeśli dodać do tego wyświetlonego (albo zmaterializowanego/teleportowanego?) na pułce szafy naprzeciwko mnie robocika - miniaturkę (jak zabawka wyglądał, jak się nie ruszał),
co jak się się obrócił w moją stronę (bo początkowo stał bokiem) to tak skręcił szyję, jakby był cały z metalu, ale płynnego. Tak płynny to był ruch i zarazem nie przypominający żadnej mechaniki ziemskiej.
Wystraszyłem się, więcej mi go nie pokazywali.

  Wtedy poznałem już dwie (z trzech, bo o żółto-czarnych wiem, że biegali po ziemii, pokazywali się - zamiarów nie znałem, więc nie wychodziłem z domu i chyba grali koncerty, albo 8-0 i to takie koncerty, że muzyka lecąca z moich słuchawek podpiętych do głośnika przenośnego grała w lepszej jakości, jakby każda sekunda jej trwania ważyła 100 GB, totalnie zremixowana - na bierząco, no i totalnie w moim guście) rasy/cywilizacje, gdzie nie licząc trzeciej (o której wiem za mało) na pewno 8-0 - niebieska planeta, gdzie rządzi m.in. technologia świetlna, to reprezentanci w czystej formie prawilności, rzetelności, rozwagi, a zarazem wszechogarniającego dobra (zrzucając energię kosmiczną, co widać już od wczesnego lata, bo niebo czyste nocą jest).
 6-2 to czarno-czerwona planeta, jak Mars, tylko że z życiem (takim trochę dziwnym, bo niektórzy sobie pośmiertnie drukują ciała, a inni znowu z takimi poszarpanymi się pojawiają ponownie) dziwnym, bardziej gangsterskim, gdzie zabijanie jest normą, waluta jest bogiem, a technologia mocą (kontrola pogodowa do poziomu zrzucania na flotę 8-0 deszczu meteorytów).
 
  Nauczyli mnie nie jednej umiejętności.
Jak się przyswaja w krótkim czasie zbyt wiele i zbyt ciężkich informacji ludzie najczęściej - przynajmniej trochę - głupieją.
Po zmasakrowaniu dawką 10 razy większą, niż śmiertelna przechodzisz w "stan mydło". Jesteś dla nich wtedy, jak za II Wojny Światowej materiałem na produkty chemiczne. Nic nie dociera do Ciebie. Czujesz tylko i nic więcej.
Nie chcesz, żeby coś przerwało ten błogi spokój, który Cię ogarnia i wszystko co jeszcze chcieli Ci przekazać (nie tylko informacje, ale np. też energii zapas na jakiś czas, bez materialnych podarunków - pewnie wiedzą, że ludzie by mnie rozszarpali gołymi rękoma żeby to dostać) dociera do Ciebie tak, jak czasem ludzie porozumiewają się bez słów. To ten sam, wspólny stan umysłu, który pozwala na takie formy komunikacji.
          
  A propo technologii z użyciem światła, to nie rozumiem wielu rzeczy, ale śmieszy mnie to, że można też robić nim zdjęcia, czy nagrywać filmy z włączonych żarówek (nawet te miejskie, pod kloszem świecą wtedy mocniej).
  Czego udało mi się dokonać, żeby takie oklaski ze zdjęciami pamiątkowymi sobie robili "kosmici". Może i dobrze, że nie urwali mi nogi, albo ręki na pamiątkę, a po ludzku (naśladując preferowany przez nas sposób) zapamiętali te chwile na swoich urządzeniach magazynujących pamięć.

  Jestem też ciekaw ile multimediów udało im się pobrać z ziemskich serwerów. Technologia ziemska im się do niczego nie przyda. Dawno temu już mieli rzeczy, których jeszcze ludzie nie wymyślili. Chcą rozrywki, przylatują jak do parku miejskiego, albo do zoo i "kupują" pamiątki w formie własności cyfrowej (filmy/gry/muzyka/może nawet książki już tłumaczą), a zapłata jest najczęściej po prostu odczuwalna, jak wtedy gdy wychodzimy z zaciemnionego przez rolety mieszkania na otwarte słońce i wnika w nas ta energia. Energia słoneczna, to też energia kosmiczna, tylko nie wyciskana jak sok z cytryny z jakiś roślin/zwierząt/surowców.
   O takie coś podejrzewał bym prędzej 6-2. Być może nie tylko latają na paliwie zdobytym przez przelaną krew, a i odurzają się, czy też dopingują środkami pochodzącymi z żywych.
 8-0 nakazuje drukować jedzenie. Nie pozwalają nawet zerwać owoców z drzewa. Te dwie cywilizacje raczej nigdy nie dojdą do porozumienia.
 
  Zanim to wszystko się zaczęło widziałem na niebie nocą punkty, które się poruszały i wystrzeliwały w kierunkach innych punktów mniejsze punkty, jak by kule świetlne. Wyglądało to na walkę w kosmosie.
Czułem, że moje myśli płyną daleko za ocean i poprosiłem o pokój..
 
 
         Do przybyszów z kosmosu, niecodziennych prezentów, czy niebanalnych pułapek w które prawie wpadłem wrócimy jeszcze nie raz. Ciężko mi jest przypomnieć sobie od razu wszystko, co trwało prawie 1,5 roku. Masa doświadczeń.
 
            Jestem tylko przekonany, że prędzej ludzie porwą "kosmitę", niż "kosmita" porwie ludzi.
 Wystarczy pomyśleć. Mamy XXI-wiek i niemal każdy ma przy sobie telefon z aparatem fotograficznym. Takie polowania na ludzi kończyły by się materiałami wrzucanymi do internetu, wojsko by obstawiało potencjalne strefy zagrożenia, a piosenkarze by zaczęli śpiewać ile by dali za przejazd w jedną stronę...
 
     Nie wiem tylko, czy odwiedził mnie w lustrze (tak, w lustrze przewieszony przez nie w pół) jeden z "walecznych" 6-2 i zapomniał wydrukować sobie nowego ciała, bo wyglądał jak poszlachtowany/oskalpowany zombie, a jak by nie patrzeć tego samego dnia usłyszałem myśl mówiącą: "Będziesz miał w lustrze zaklętego upiora. Powiesz tylko słowo, a będzie uwolniona dusza jego". Nie chcialem go uwalniać, milczałem przez 10 minut (tyle siedział tam), bo nie wiedziałem jakie mogą być tego skutki. A jak by mnie to zabiło? Albo on? Albo by na siłę zaczął włazić w moje ciało, czy inne tortury...
       Wizje mogą być różne, różnej maści, z różnych źródeł, jak inne wymiary, światy, czy inne szufladki, których nie dano mi jeszcze poznać..
  Ważne żeby nie zwariować, jak to mówią. Co ciekawsze warto pamiętać, co by było co wnukom na stare lata opowiadać.
   Takie powiedzmy bajki, ale one mnie teraz nie obchodzą. Jestem bez pracy, a żadek ufoludek nie da mi jedzenia (pewnie nawet bym nie chciał).
        Jeśli nie zapracuję się na śmierć za granicą, bo tam trzeba jechać odrobić tyły, to będziecie to czytać dalej.
 Ofiary Wojny mają ciężej. Nie ma na starcie bogactwa, które pozwoliło by na drobne lenistwo, czy małe występki (nie rzadko).
 Teraz czas się wypisać z tego grona, co już dawno temu robiłem i to nie raz.
 "Raz na wozie, raz pod wozem" - oto jak bywało u mnie, bo stabilizacji jeszcze nie dożyłem. Za młody jestem na takie ekscesy.
  Teraz skupiam się na selekcji myśli, które wklepuję tępo w notatnik.
Tak, zgadza się. Nie używam płatnego oprogramowania, zbyt wiele opcji z których nie korzystam, a przeszkadzały by mi w prostym pisaniu.


















 







 



Dodaj komentarz






Dodaj

Komentarze

t-Das, Dodany: 19.01.2018, 08:00
Ten komentarz rozpoczyna pisanie. Następny będzie na mecie (oby).

Twórczość wszelaka w jednym miejscu, bo od jednego autora.
© 2013-2024 PRV.pl
Strona została stworzona kreatorem stron w serwisie PRV.pl